Zabił żonę i kochankę. Ciało ukrył pod … (film)
Lechitów, spokojna i malownicza wieś na Dolnym Śląsku, którą przecina mało uczęszczana, kręta droga. Zamieszkuje ją zaledwie 100 osób, więc policja zagląda tam sporadycznie – czasami tylko zatrzyma pijanego rowerzystę. Wszyscy mieszkańcy się tam znają i szanują. No i jak to na wsi – każdy wie o swoim sąsiedzie dosłownie wszystko. Potwierdzeniem reguły są wyjątki. O zniknięciu Justyny Konopnickiej, matki 3-letniego Kamila, nikt nic nie wiedział. Przez trzy miesiące.
Na początku malutkiej wsi Lechitwów, w wielorodzinnym budynku z czerwonej cegły, mieszkała rodzina Dąbków i Konopnickich. Mieli osobne, czterdziestometrowe mieszkania oddzielone cienką ścianą. Dąbkowie byli rodzicami Justyny, która żyła z Dominikiem Konopnickim od kilku dobrych lat. Ba! Mieli nawet syna. Był oczkiem w głowie swojej babci Krystyny Dąbek, która każdego popołudnia, po dniu ciężkiej pracy w polu, odwiedzała wnuka. Kamil, który urodził się we wrześniu 2007 roku, często spoglądał przez kuchenne okno wyczekując babci, która uważała, że dziecko ze swoimi rodzicami ma bardzo dobrze – nie brakowało mu markowych i nowoczesnych zabawek, których nie posiadali jego rówieśnicy, ponieważ w tamtejszym regionie panuje spore bezrobocie. W powiecie górowskim co trzecia osoba jest bez pracy. Tato Kamila jednak tego problemu nie miał. W okolicy uchodził za złotą rączkę. Robił wszystko perfekcyjnie – od początku do końca, dlatego nie miał konkretnej specjalizacji. Przyjmował różne zlecenia. To pomalował mieszkanie, to położył kafelki, … Zawsze potrafił zorganizować jakoś pieniądze. A na drugie urodziny syna, po pracy na swoim podwórku, sam zrobił mu huśtawkę.
Żona poszukiwana
Wieczór 12. grudnia 2010 roku babcia Kamilka spędziła ze swoją 25-letnią córką Justyną. Planowały zbliżającą się Wigilię. Justynie przypadło lepienie uszek i ugotowanie czerwonego barszczu. Miały jeszcze razem wypić herbatę, ale Justyna powiedziała, że musi już iść do siebie. Od trzech lat była szczęśliwą mamą, więc po dobranocce, która właśnie się kończyła, musiała wykąpać syna, zrobić mu kolację i utulić do snu. Później chciała też obejrzeć „Samotność w sieci”, która miała być emitowana w TVP 1.
13. grudnia 2010 roku o godzinie 8.25, jak co ranka, pod wielorodzinnym domem w Lechitowie rozległa się dobrze znana mieszkańcom melodia. Przyjechał dostawca chleba, który obwoźnie sprzedawał pieczywo. Krystyna Dąbek narzuciła na siebie tylko ciemnogranatową kurtkę do kolan i wybiegła na próg. Miała się jeszcze wrócić po pieniądze, bo zapomniała portfela, ale zobaczyła roztrzęsionego zięcia. Stał przed drzwiami do swojego mieszkania w koszulce na krótki rękaw.
– Nie ma Justyny! Nagle zniknęła! Zabrała swoją bieliznę, kilka swoich szmat i uciekła. Do kochanka! – oznajmił wyglądając na bardzo przejętego.
Matka poczuła, jak uginają się pod nią kolana i zalewają ją siódme poty. Odruchowo sięgnęła po komórkę, wyszukała Justynę i zaczęła dzwonić. Telefon nie odpowiadał.
– Niemożliwe! – pomyślała pani Krystyna.
Dlaczego miała uciec?
Rodzina zorganizowała szybko naradę w mieszkaniu zaginionej. Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że nie zaobserwowali niczego, co wskazywałoby na to, że ich bliska miałaby w planach ucieczkę. Sama rozmawiała o nadchodzących świętach, interesowała się w którym domu zrobią wigilię, no i czy będą wszyscy obecni. Odliczała razem ze swoją bratową –Julitą – dni do jej porodu. Obiecywały sobie, że ich dzieci będą jak rodzeństwo.
Dominik, mąż zaginionej cały czas był bardzo przejęty. W jego oczach pojawiały się łzy. Jego teściowa zaproponowała, że zostanie z nim i wnukiem do czasu powrotu córki. Dodała, że poszkodowany zięć o nic nie musi się martwić. Babcia zajmie się chłopcem, przygotuje obiad.
– Super! Teściowa, nie ma sprawy – cieszył się.
Nagle wszystkich zebranych uwagę zwrócił stłumiony pisk bratowej zaginionej – Julity. Pobladła, a jej ręce zaczęły się trząść niczym chorej na Parkinsona. Na twarzy pojawiało się przerażenie. Nie mogła nabrać powietrza.
Ktoś głośno zapytał, co się dzieje.
– Tu, … tu, tu…. – nie mogła wydusić z siebie słowa. – Tu jest krew – wskazała palcem na kuchenny zlewozmywak. Rodzina skierowała wzrok na Dominika, który ze stoickim spokojem zaczął opowiadać.
– Teść był wczoraj u nas, by odkazić ranę, bo skaleczył się w palec, jak robił w cebuli– odpowiedział Dominik. Ciężarna od razu zapytała o to teścia. Faktycznie skaleczył się w palec i polał go wodą utlenioną, bo cebula była pryskana, ale nie zostawił nigdzie krwi.
Zachowanie Konopnickiego nie wzbudzało podejrzeń. Mówił o wszystkim bardzo logicznie, wydawał się być pokrzywdzonym. Chociaż …
Jakiś czas później bratowa Justyny Konopnickiej opowiadała policjantom:
Chwilę po mojej uwadze odnośnie śladów krwi Dominik wyjął płyn „Pur” do naczyń, wrzucił wszystkie łyżki, widelce, noże do zlewu i zaczął ostre szorowanie, bo mycie to jest mało powiedziane! Trzy dni z kolei mył wszystkie sztućce, cały zlew, blat kuchenny, łazienkę i jej ściany.
A to już dało wiele do myślenia bliskim matki trzylatka, który ciągle dopytywał o swą rodzicielkę. Tym razem Dominikowi też udało się wykręcić. Wytłumaczył się zdenerwowaniem, twierdził, że sprzątając zabija stres. A, że był pedantem wydawało się to naturalne.
Sms-y od zaginionej
Rodzina zaczęła sprawdzać co Justyna miała ze sobą zabrać, skoro faktycznie uciekła. Zniknęło kilka bluzek, para spodni. Ale zostały okulary bez których się nie ruszała i tabletki antykoncepcyjne. To zaczęło wzbudzać podejrzenia. Codziennie Dominik zapewniał, że zgłosi zaginięcie na policji. Ale ciągle mu coś wypadało.
Dopiero po ponad 10 dniach od rzekomego zaginięcia matka poszukiwanej wzięła sprawy w swoje ręce. Już ubierała ciepły sweter i miała ruszać na komisariat. Nagle na telefony rodziny zaczęły przychodzić sms-y. Od Justyny.
– Nie wrócę do Was. Mam Was w dupie! Niech Mama zajmie się Kamilem! – pisała do brata. W wiadomości tekstowej do swojej matki twierdziła, że jest szczęśliwa i prosi, aby jej nie szukano. Bliscy od razu po wiadomościach próbowali do niej zadzwonić, chcieli ją usłyszeć. Bezskutecznie. Telefon tuż po wysłaniu wiadomości był wyłączany. Zgłoszenie sprawy na policję odwlekało się.
Kolację wigilijną cała rodzina zjadła w domu Justyny, chociaż ona była nieobecna, a barszcz, za nią, przygotowała bratowa. Przy stole nie zabrakło też tradycyjnego wolnego miejsca. Rodzina wyglądała przez okno, jednak nie w poszukiwaniu pierwszej gwiazdki, lecz za swoją córką, siostrą i matką, którą była dla nich Justyna. Czekali, patrzyli na zegarki, modlili się…
Dopiero 29. grudnia 2010 roku funkcjonariusze z Komendy Powiatowej Policji w Górze dowiedzieli się o sprawie. Bliscy Konopnickiej zgodnie z prawem złożyli zawiadomienie o zaginięciu. I według rodziny Justyny na tym się skończyło – policja nie weszła do domu, nie sprawdziła mieszkania Konopnickich czy też nie namierzyła komórki. Kuzyn mamy Kamilka, który wtedy miał zaledwie trzy lata, bardzo interesował się sprawą. Do dziś twierdzi, że śledczy uwierzyli w wersję jej męża, chociaż – jak się później okazało – nie mieli do tego podstaw.
Zatrzymany na 48 godzin
Dominik Konopnicki w lutym 2011 roku nie miał jeszcze 30-tki. A jak się okazało sumienia nie miał czystego. Niespodziewanie pod jego domem zjawił się policyjny radiowóz, z którego wybiegli mundurowi. Sąsiedzi wstrzymali oddech. Do głowy przyszła im tylko jedna myśl. Gdy zobaczyli wyprowadzanego Konopnickiego w kajdankach nie mieli złudzeń. Został aresztowany. Co ciekawe powodem nie było zaginięcia żony. Wraz ze znajomymi ukradł 200 metrów torów kolejowych na odcinku Wąsosz – Rawicz.
Policjanci zatrzymali go i przewieźli do aresztu. Także jego stary i pordzewiały opel kadet trafił na policyjny parking. W środku na fotelach leżały pocięte szyny kolejowe. Opuścił areszt i wrócił do Lechitowa. Auto zostało na Komendzie Policji, bo w tym czasie śledczy zbierali odciski i fotografowali skradzione tory.
Sen na jawie
Zgodnie z obietnicą babcia Kamila cały czas opiekowała się chłopcem. Robiła mu śniadania, gotowała obiady, bawiła się z nim, chodziła na spacery i uczyła go pierwszych literek. Tuliła go także przed snem i całowała w czoło, jak prawdziwa matka. Chłopiec bardzo się do niej przyzwyczaił. O maluchu nie zapomniały ciocie, a także wujkowie. Spędzali z nim dużo czasu podczas zabaw i zasypywali go słodkościami. Pragnęli, aby na twarzy Kamilka pojawił się radosny i beztroski uśmiech. Podświadomie wyczekiwali dnia powrotu Justyny.
Pewnego lutowego dnia teściowa Konopnickiego – Krystyna Dąbek – spała z wnukiem sama w domu, bo zięć pojechał do pobliskiej Góry odebrać auto z policyjnego parkingu. Zawiózł go tam brat Justyny – Marcin.
– No to cześć szwagier – Dominik mocno uścisnął mu dłoń, o mały włos nie gruchocąc jego palców. Przytrzymał go chwilę i spojrzał głęboko w oczy.
– Przecież zaraz się widzimy – odpowiedział Marcin.
W tym samym czasie na równe nogi Krystynę Dąbek postawiło energiczne pukanie do drzwi. Sąsiadka wpadła na kawę. Często dodawała otuchy pani Krystynie po zaginięciu córki.
– Śniło mi się, że po rurze od centralnego biegała mysz. A może faktycznie gdzieś tam jest? – zaczęła się w głos zastanawiać matka – jeszcze wtedy zaginionej – Justyny.
Koleżanka Dąbkowej zaproponowała, aby to sprawdzić. Akurat w mieszkaniu pojawiła się ciężarna Julita. W trójkę delikatnie odsunęły meble Kamilka i … zobaczyły rozsunięte panele podłogowe. Oderwane były też listwy ze ściany. Już miała zaglądać pod panele, gdy za jej plecami pojawił się niczym grom z jasnego nieba Konopnicki.
Śmierć ma przestraszone oczy
– Co słychać dziewczyny? – zażartował bezskutecznie i szybko przeszedł do pokoju gościnnego. Na jego twarzy malował się cyniczny uśmieszek, chociaż czuł na sobie niepewny i przeszywający wzrok kobiet. Konopncki skierował swoje kroki do pokoju gościnnego. Wyjął blok, długopis i zaczął pisać. Zapadła głucha cisza. Po chwili nerwowo zgiął zapisaną kartkę i włożył do kieszeni ciemnej, zimowej kurtki. Gwałtownie otworzył drzwi i zawołał do siebie Kamilka.
– Opiekuj się babcią – wyszeptał do synka. Wręczył malcowi ostatnie 50 złotych, które wyjął z portfela. Wyciągał je tym samym ruchem, jak banknot w restauracji podczas pierwszej randki z Justyyną. Ucałował syna w czoło. W kierunku drzwi wyjściowych zmierzał bez słowa. Do jego oczu napływały łzy. Ale miał nadal przy sobie tajemniczą kartkę, której róg wystawał z prawej kieszeni. Teściowa kilka sekund po tym, jak cudem Dominik odpalił swojego opla i z warkotem silnika odjechał kierunku Góry, otrzymała sms-a: „Kocham Was i przepraszam za wszystko”.
Pani Krystyna wraz z synową i koleżanką jak zaklęte wpatrywały się w ekran komórki. W pomieszczeniu było słuchać tłumiony szloch, jednak przerwał go dźwięk dzwonka telefonu.
– Zabiłem ją! Chyba się już domyśliłyście! – w rozmowie telefonicznej wyznał morderca.
Natychmiast kobiety wystukały numer 112. Policjanci w błyskawicznym tempie zorganizowali obławę. Jednak ta okazała się zbędna, bo Konopnicki sam zgłosił się na górowską (nie „górską”) komendę.
Nieumundurowani śledczy z odznakami wiszącymi na piersi, sprawnymi ruchami rąk zdjęli panele podłogowe. Ich oczom ukazał się widok wciśniętego ciała, zakrwawionego ciała z widocznymi ranami, pomiędzy elementy konstrukcyjne poniemieckiego budynku. Obok leżało kilka damskich ciuchów.
Żona pod panelami
Chociaż sprawa wydawała się prosta, padło mnóstwo pytań. Naturalnym i pierwszym z nich było to, dlaczego Konopnicki zabił swoją żonę?
Justyna zorientowała się, że jej mąż ma kochankę. Wywnioskowała to, gdy w aucie Dominika znalazła jej rzeczy. Najprawdopodobniej zawieruszył się tam pierścionek albo zobaczyła telefon komórkowy nowej miłości Konopnickiego. Tylko w momencie, gdy przyłapała swojego lubego na zdradzie nie wiedziała, że Agnieszki, mieszkającej również w Lechitowie, nie ma w domu od 12. listopada.
Zrobiła mężowi awanturę, jednak nie krzyczała. Nie chciała obudzić syna, dlatego rodzice mieszkający za ścianą niczego nie słyszeli. Później, gdy ta wychodziła z łazienki, Dominik uderzył z zaskoczenia Justynę w głowę przyniesionym ze strychu młotkiem.
– Zwyrodnialec zadał ofierze co najmniej pięć silnych ciosów w głowę tępą stroną narzędzia. Rozległe obrażenia czaszkowo-mózgowe spowodowały natychmiastowy zgon kobiety – informowali śledczy.
A jak ciało dostało się z łazienki pod podłogę w pokoju dziecka? Chłopiec miał sporej wielkości zabawkową taczkę. Morderca ułożył na niej zakrwawione ciało żony i przewiózł je. Babcia chłopca podejrzewa, że Kamil mógł to widzieć. Najprawdopodobniej obudził się, gdy jego zwyrodniały ojciec dokonywał swej zbrodni.
– Niedawno w nocy obudził się z płaczem i powiedział, że mamusia leży na podłodze w kocyku. Pokazał miejsce w kuchni. Coś w tym musi być, bo faktycznie ekspertyzy wykazały tam sporo zmytej krwi – relacjonuje Krystyna Dąbek.
Zabójca w pokoju trzylatka odsunął meblościankę z biurkiem, gdzie stał komputer, wyrwał wraz z hakami listwę podłogową i zdjął panele. Ciało umieścił tuż pod nimi, pomiędzy legarami stanowiącymi konstrukcję starej kamienicy. Na wierzch rzucił kilka ciuchów żony.
W mieszkaniu nie było czuć zapachu rozkładającego się ciała, ponieważ wówczas panowały srogie mrozy, a budynek starego typu był wyziębiony. Ciało leżało na piasku, który doskonale je chłodził.
Zgładzona kochanka
W toku śledztwa ustalono, że Konopnicki robił sobie żarty siódmego przykazania. Od dłuższego czasu zdradzał żonę z mieszkanką tej samej wsi – 23-letnią Agnieszką.
12. listopada 2010 r. Agnieszka wyszła z domu do sklepu. Skończył się cukier, a bez niego nie mogła przełknąć ani łyka herbaty. W tym czasie swoim zdezelowanym oplem podjechał Konopnicki. Młodziutka brunetka uśmiechnęła się i pomachała w kierunku kierowcy. Ten zatrzymał się i zaproponował, że ją podwiezie.
Podczas jazdy Agnieszka zaczęła wypytywać go o relacje z żoną, być może chciała, aby rozwiódł się i zaczął żyć z nią. Kto wie, może groziła, że o wszystkim opowie Justynie albo zmyśliła, że jest w ciąży? Tak czy owak Konopnickiemu puściły nerwy. Pojechali w ustronne miejsce – a w pobliżu Lechitowa w powiecie górowskim na pograniczu Dolnego Śląska i Wielkopolski – o takie nie jest trudno, bowiem jest tam sporo lasów i pól, płynie też rzeka. Tam rozwścieczony Konopnicki wyjął z bagażnika samochodowy klucz do kół i zadał swojej kochance co najmniej sześć silnych ciosów w głowę, powodując jej śmierć.
Miał problem, gdzie ukryć ciało, aby nikt go nie znalazł. Do głowy przyszedł mu pomysł, że odwiezie je na teren żwirowni w okolicach Bełcza Małego. Zwłoki ukrył w dole z wodą, przykrył gałęziami i liśćmi.
Rodzice Agnieszki nie szukali swojej córki. Już wcześniej zdarzało jej się znikać z domu bez słowa. Nawet na kilka tygodni. Ich czujność uśpił morderca, w taki sam sposób, jak zrobił to miesiąc później wśród bliskich Justyny – wysyłał sms-y, w których podszywał się pod nieżyjącą już Agnieszkę. Przez to, że miał w rękach jej komórkę poinformował rodzinę o tym, że rzekomo dziewczyna jest u swojego chłopaka.
Pozdrowienia od mordercy
Gdy już Konopnicki oglądał świat z okna ciasnej celi aresztu śledczego postanowił korzystać z przysługujących mu praw. Zaczął pisać listy. Jeden trafił do brata Justyny, drugi do jego żony. Morderca pisał w nich niczym autorzy Biblii. Po dłuższej analizie jego słów, rodzina nie wysunęła zbyt optymistycznych wniosków. W pierwszym z nich, niebieskim długopisem na papierze w kratce, pisze o „swoim niedokończonym dziele”.
Zabójca musiał mieć też tupet. Na Boże Narodzenie postanowił ludziom, którym zniszczył całe dotychczasowe życie, przesłać pocztówkę. Życzył w niej wszystkiego najlepszego swojej byłej rodzinie, a także pozdrawia swe dziecko.
Co z dzieckiem?
Kamilek ma dziś prawie 6 lat. Brat zamordowanej Justyny wraz z żoną nie czekał ani sekundy i był pewien, że musi stworzyć mu rodzinny dom. Sąd ustanowił ich jego rodziną zastępczą.
Kamil często bawi się z naszym trzy lata młodszym synkiem swojej zastępczej mamy. Są jak prawdziwi bracia!
– Ciociu, mogę mówić na ciebie mamo? – zapytał pewnego razu. Ciocia bez wahania się zgodziła, ale powiedziała mu, że musi pamiętać o tym, że miał cudowną matkę, która bardzo go kochała. Chłopiec wie, że prawdziwa mama poszła do nieba. W rodzinie zastępczej niczego mu nie brakuje. A już na pewno nie miłości.
Wariat w sądzie
Od dnia pojmania Konopnickiego do czasu sądowych rozpraw oprawca przebywał w areszcie śledczym. 24 stycznia 2012 roku podczas rozprawy sądowej zaczął wariować. Krzyczał wulgarnie w kierunku dziennikarzy obecnych w sali rozpraw „wy kurwy, wy kurwy”. Policjanci szybko go obezwładnili i wyprowadzili. Lekarz podał mu relanium i sąd – widząc to, że Konopnicki celowo się tak zachował – dalej chciał kontynuować rozprawę, ale jego obrońca zaprotestował. Po takich lekach nie można zeznawać. Proces odroczono.
Matka zamordowanej Justyny nie miała złudzeń, co do jego zachowania.
– On to udawał, głowę daje sobie ściąć, że to wszystko było udawane, robione na pokaz. Zobaczył dużo ludzi, fotoreporterów, no to pomyślał, że jak sobie pokrzyczy, to będzie obiektem zainteresowania. On nie jest chory, to było udawanie. Gdy związał się z moją córką, od pierwszego dnia byłam przeciwna tej znajomości. Przez to córce awantury robiłam, ale nic nie pomogło. Chyba tak musiało być, nie wiem. Innej kary dla niego nie widzę, jak tylko kara śmierci. W Polsce takiej kary nie ma, więc powinien dostać dożywocie. Za to co zrobił, to jest nie do opisania. Jak można zabić własną żonę, a potem ukryć jej zwłoki pod podłogą? To trzeba być bydlakiem, normalny człowiek by tego nie zrobił – mówiła w sądzie.
Po licznych badaniach psychiatrycznych stwierdzono, że morderca nie jest chory psychicznie, wykluczono też inne zakłócenia czynności psychicznych mogące mieć wpływ na poczytalność. U Konopnickiego rozpoznano natomiast osobowość psychopatyczną z takimi jej cechami jak skłonność do manipulacji, płytkość uczuć, brak poczucia winy i empatii, brak poczucia odpowiedzialności oraz możliwość reagowania na krytykę nagłym użyciem przemocy, chociaż sam zwyrodnialec przez cały proces nie był wstanie podać powodu, dla którego zgładził dwie dwudziestokilkulatki.
Sąd skazał Konopnickiego na dożywocie, chociaż po 35-latach będzie mógł ubiegać się o warunkowe zwolnienie z więzienia. Wówczas będzie miał niespełna 70 lat, a jego syn 40. Wyrok jest prawomocny.
Nazwiska zostały zmienione.